wtędy

w mrocznej dolinie, gdzie pająk ma oczy jak sosny, a jeż czyha w zakonie, zaczynało się coś niezwykłego. w satynowej bieliźnie, zwinięty w co, pojawił się czarny wełniany dźwig do suszenia sutann. przez mgłę nie wszędzie gęstą, przemykał karaluch luster, jakby wije się w zakamarkach rzeczywistości

słońce z przegryzioną szyją przebijało się przez chmury, a w worku kiełbasy drzewo siedzi, prasując huragan piżamę wilczura. niedokończony on tu rządził, bezgłowy drwal dyrygent, który krocząc, ma nóg ono, wiódł pochód, w którym garsonki noszą trzewia

nagle, jabłko zjadło dziecko, a kula kapusty, cięższa niż wszystkie ziemskie troski, spadła na ziemię z takim impetem, że żadną cząstką czasu nie dało się tego opisać. żaden bóg nie miał dość sił, by ją unieść, więc pozostała tam, nadepnięta w kiedy, jak pustyni stromy fiołek

wtem, inna postać tli się w każdej postaci, przeszła rzeka pełna snu krokodyla i kropli klaczy. przebiega wąż, a atleta leżał jak krowa, zniechęcony całym tym bałaganem. małpa nadaremno szklany śmiech rzuciła w przestrzeń, jakby próbując nadać sens temu chaosowi

i tak w tej dolinie, gdzie piasek z lotników i grad zwinięty w co, istnieje coś, co przenika każdy zakamarek świata. nieznany byt, przybity do kto, rozparty w przestrzeni, obserwuje jak wszystko wokół niego dzieje się bez jakiejkolwiek logiki. może to tylko kropla kisielu scyzoryk gumowy, a może coś więcej. jednak to miejsce, rozdartym w gdzie, zostaje zagadką, której nikt nie zdoła rozwiązać