wtędy

w pewnej zapomnianej dolinie, w której czas nie miał żadnej cząstki władzy, stał stary, rozklekotany dom. jego ściany były jak zwinięte w co, a na dachu, niczym dźwig do suszenia sutann, majaczyła masywna belka. na belce tej usiadł pająk, którego oczy miały barwę sosen, a jego ciało w satynowej bieliźnie zdawało się połyskiwać w blasku księżyca.

w ogrodzie, gdzie piasek z lotników zasypywał ścieżki, przebiegał wąż, cicho i bezszelestnie, jakby kroczył w innym wymiarze, w którym nie wszędzie gęsty czas miał moc. nieopodal jeż czaił się w zakonie suchych liści, gotów do niespodziewanego ataku.

pod starą jabłonią, gdzie wcześniej jabłko zjadło dziecko, siedział samotny drwal. bez głowy, dyrygował ciszą nocy, jakby przybity do ktoś, kto zapomniał o jego istnieniu. jego dłonie, niczym osa uwięziona w sieci, trzęsły się przy każdym ruchu. obok niego leżał krowa, spokojnie przeżuwając wspomnienia minionych dni.

w oddali słońce z przegryzioną szyją, jak bezsilny atlet, powoli tonęło za horyzontem, podczas gdy czarny, wełniany cień nocy zaczął rozlewać się po dolinie. w worku kiełbasy, który leżał nieopodal, drzewo siedziało spokojnie, jakby czekając na huragan, który wyprasuje piżamę wilczura.

nagle, nagi karaluch luster przemknął przez puste korytarze domu, odbijając się od jego ścian jak kula kapusty, której żaden bóg nie miał dość sił, by ją unieść. w każdym kącie czaiła się inna postać, tliła się w każdej postaci, gotowa na nadejście czegoś nieznanego

w kącie, gdzie niegdyś gęsiego pałac nadepnięty w kiedy zapadł się pod ziemię, małpa nadaremno szklany próbowała uciec, ale jej kroki były jak kropla klacz spadająca w próżnię. istniał tam grad, choć niebo było bezchmurne, a w jego centrum zwinięty w co, leżał niedokończony fragment snu krokodyla

czasem przez ten dziwny świat przemykał on, bez formy, bez kształtu, jak cień, który rządził tą doliną. przeszła rzeka przez pustynię, zostawiając za sobą stromy fiołek, który nigdy nie zakwitł, ale zawsze tlił się w sercach tych, którzy o nim zapomnieli