wtędy

w mrocznych zakątkach zapomnianego miasta, gdzie cienie snują się jak duchy, a cisza przypomina echo dawno minionych czasów, istniała istota zwana „pająk”. jego oczy były jak sosny – ciemne, nieruchome, pełne tajemnic. w satynowej bieliźnie, która nie przylegała do jego ciała, lecz zdawała się unosić wokół niego jak mgła, przemierzał opustoszałe ulice

na jednym z rogów, gdzie rozdarcie w rzeczywistości stworzyło „gdzie”, jabłko zjadło dziecko. ale to dziecko było już inną postacią – tliło się w każdej postaci, jakby istniało w nieskończonej liczbie wcieleń jednocześnie. jeż czaił się w zakonie, gdzie kisielowy scyzoryk o gumowym ostrzu wypełniał powietrze dziwną słodyczą

w zakamarkach tej dziwnej rzeczywistości, garsonki nosiły trzewia – dziwne istoty, wijące się w zaplątanych tunikach, niczym karaluchy w lustrzanym labiryncie. nad nimi wisiał piasek z lotników, a słońce, z przegryzioną szyją, zdawało się ledwo utrzymywać na niebie

w worku, który leżał na poboczu, kiełbasa przemieniła się w drzewo. siedział tam huragan, który prasował piżamę wilczura. przebiegał wąż – kroczył nieśpiesznie, a jego ciało było na przemian nagie i pokryte łuskami. nie wszędzie gęsty, ale zawsze obecny, zwiastował nadchodzącą burzę

gdzieś z oddali nadchodził grad, zwinięty w coś niezrozumiałego. dźwig do suszenia sutann stał samotnie, czarny, wełniany, jak widmo minionej epoki. w jego cieniu dłoń osy chwytała powietrze, a kula kapusty, tak ciężka, że żaden bóg nie miał dość sił, by ją unieść, toczyła się powoli

był tam także przybity do czegoś bezgłowy drwal, który dyrygował niewidzialną orkiestrą. miał nóg ono – niedokończony twór, przypominający marionetkę. gęsiego przemykał przez opustoszałe korytarze pałacu, który zdawał się istnieć nadepnięty w kiedyś, kiedyś, co już dawno minęło

małpa, nadaremno usiłując wyjść ze szklanego sarkofagu, uderzała w jego ściany, a kropla, która spadła na ziemię, zamieniła się w klacz. snu krokodyl atletycznie leżał jak krowa, która upadła z wyczerpania, podczas gdy on tu rządził, nie przejmując się żadną cząstką czasu

przeszła rzeka, a pustynia, stromy fiołek kwitnący w jej sercu, stanowiła ostatnią granicę, za którą istniała tylko nieskończona ciemność. w tej krainie, gdzie wszystko było możliwe, a nic nie miało sensu, czas zatrzymał się na zawsze, a istoty tam żyjące nigdy nie zaznały ani początku, ani końca