wtędy

na skraju zapomnianego lasu, gdzie pająk ma oczy jak sosny, a karaluch luster czyha na cieniu, istniał świat, który nigdy nie widział słońca z przegryzioną szyją. tam, w satynowej bieliźnie, inne postacie tliły się w każdej postaci, jakby były tylko cieniem rzeczywistości, zwiniętym w co, w kąt przeszłości

w zakamarkach tego miejsca, gdzie garsonki noszą trzewia, dźwig do suszenia sutann unosił ciężar, jakby niósł kulę kapusty, której żaden bóg nie miał dość sił by unieść. było tam drzewo, które siedziało w worku kiełbas, podczas gdy huragan prasował piżamę wilczura. snuł się tam jeż, który w zakonie krył się jak niedokończony wątek

pomiędzy drzewami, piasek z lotników sypał się, a niedaleko leżała krowa, on tu rządził, nie wszędzie gęsty, ale istniał tam grad, krople klaczy padały z nieba, tworząc deszcz, który nigdy nie miał nadejść. gdy słońce zachodziło, nagość drzew ukazywała się w całej okazałości, jakby przybita do kto, a bezgłowy drwal dyrygent prowadził symfonię cieni

węże przebiegały pomiędzy pniami, krocząc jak atleci, którzy nigdy nie dotarli do mety. w starym pałacu, gdzie gęsiego szedł czas, nadepnięty w kiedy, małpa nadaremno starała się odnaleźć swoją szklaną duszę. ona i kropla klacz były świadkami, jak pustyni stromy fiołek przechodził rzeką, która przeszła przez żadną cząstkę czasu, snując opowieść krokodyla, który nigdy nie został opowiedziany

na końcu tej opowieści, wśród nagich drzew, dłoni osa ułożyła się na czarnym wełnianym płaszczu. był to jedyny moment, kiedy wszystko się zatrzymało, a kapusta znów stała się tylko warzywem, choć żadnym bóstwem nie miała być. leżała tam, czekając na kolejny akt, w którym kisielu scyzoryk gumowy miał przeciąć rzeczywistość, a dziecko zjadło jabłko, stając się tym, co rozdarło się w gdzie

i wtedy, nagle, wszystko zniknęło, jakby nigdy nie istniało, a on, nieznany drwal, zakończył swoją symfonię, pozostawiając tylko echo kroków w lesie