w mieście, gdzie pająk ma oczy jak sosny, noc była wyjątkowo cicha. w satynowej bieliźnie, rozświetlonej blaskiem księżyca, jabłko zjadło dziecko, a niebo nad miastem zaczęło się zmieniać. rozdarty w gdzie, czas stał się tylko iluzją, a inna postać tliła się w każdej postaci, jakby rzeczywistość zaczynała tracić swoje granice
jeż czyhał w zakonie, obserwując wszystko z ukrycia. kisielu scyzoryk gumowy leżał na stole, gotowy do użycia, gdyby tylko zaszła taka potrzeba. garsonki nosiły trzewia, wijąc się w dziwnej, niemal rytualnej choreografii, jakby próbowały zrozumieć otaczający je świat. karaluch luster przemykał się między nimi, odbijając w swoich skrzydłach obraz miasta
piasek z lotników sypał się na ulice, tworząc złocistą warstwę na wszystkim, czego dotknął. słońce z przegryzioną szyją zniknęło za horyzontem, a w worku kiełbasy drzewo siedziało, huragan piżamę wilczura prasował, przygotowując się do nadchodzącej burzy. wąż przebiegał po ulicach, krok za krokiem, a nie wszędzie był gęsty. istniał grad, zwinięty w co, gotowy do wyładowania swojej mocy
na skraju miasta stał dźwig do suszenia sutann, czarny, wełniany, czekając na swoje zadanie. dłoń, przypominająca osę, delikatnie musnęła stertę liści, a obok niej kula kapusty leżała nieruchomo. żaden bóg nie miał dość sił, by ją unieść. w cieniu, przybity do kto, bezgłowy drwal dyrygent unosił swoje narzędzie, choć ma nóg ono, niedokończony, jakby czekał na dalsze instrukcje
gęsiego pałac przemknął przez ciemność, nadepnięty w kiedy, pozostawiając po sobie ślad. małpa nadaremno szklana spoglądała na wszystko z góry, jakby próbowała zrozumieć sens tego, co się dzieje. kropla klacz, snu krokodyl i atleta leżeli obok siebie, każde z nich zajęte własnymi myślami, podczas gdy on tu rządził, żadną cząstką czasu nie pozostawiając nic przypadkowi
rzeka przeszła przez miasto, pustyni stromy fiołek unosił się na jej powierzchni, gotowy na kolejny dzień w świecie, gdzie rzeczywistość była tylko snem, a sen – rzeczywistością