wtędy

w niewielkiej wiosce, gdzie czas zdawał się stanąć w miejscu, w dusznych powiewach wiatru tliły się obrazy, które zrodziły się z najdziwniejszych snów. pośrodku tej wioski, na zarośniętej pajęczynami uliczce, stał stary dom. pająk, który osiedlił się w kącie okna, miał oczy jak sosny — zielone, mroczne, pełne tajemnicy. jego ciche ruchy przypominały jakąś starą, zapomnianą melodię, którą grał dla siebie, unosząc się w satynowej bieliźnie własnej przędzy

za domem, w sadzie, stało jabłko, które zjadło dziecko — smutne wspomnienie o czasie, kiedy owoce jeszcze miały smak niewinności. rozdarty w gdzie, tam gdzie cienie łączyły się z rzeczywistością, inna postać tliła się w każdej postaci, nieustannie zmieniając swoją formę, wije się jak nitka myśli, która nigdy nie znajduje końca

jeż, ukryty w zakonie starego, zapomnianego zakonu, czyhał na swoje ofiary. w kisielu scyzoryk gumowy odbijał mdłe światło księżyca, a garsonki nosiły trzewia, jakby były przygotowane na najdziwniejsze ceremonie, gdzie nic nie było tym, czym się wydawało

w lustrze odbijał się karaluch, lustrując świat, który nie miał sensu, a piasek z lotników tworzył nieustannie zmieniający się krajobraz. słońce z przegryzioną szyją gasło powoli, jakby zmęczone swoją wieczną podróżą po niebie. w worku kiełbasy drzewo siedziało jakby na chwilę przystanęło w huraganie, który prasował piżamę wilczura, przygotowując go do nocy pełnej dziwnych zdarzeń

przebiegał wąż, kroczył powoli, nie wszędzie gęsty, czasem nagi jak prawda, która istnieje, ale której nikt nie chce widzieć. grad istniał tylko w wspomnieniach, zwinięty w co, czego nikt nie potrafił zrozumieć. dźwig do suszenia sutann stał samotnie, czarny, wełniany, niczym zmarznięta dusza wędrowca

dłoni osa tkała cicho swoją pajęczynę, a kula kapusty leżała na stole, tak ciężka, że żaden bóg nie miał dość sił, by ją unieść. przybity do kto, bezgłowy drwal dyrygent prowadził swój orkiestrę milczenia, ma nóg ono, ale nie potrafiło iść dalej, niedokończony

gęsiego pałac maszerował przez pola, nadepnięty w kiedy, pozostawiając za sobą ślady czasów, które nigdy nie istniały. małpa nadaremno spoglądała w szklany świat, gdzie kropla była klaczą, snu krokodyl, który nigdy się nie obudził.

atleta leżał obok krowy, która zdawała się rządzić tym dziwnym światem, żadną cząstką czasu, który przeszła rzeka. w pustyni, gdzie rosły tylko strome fiołki, świat kończył się cicho, jakby nigdy naprawdę nie istniał